Każdy ma swoją Mekkę. Każdy pasjonat. Wierzący. Gastronom też ma. Właściwie jest ich kilka.
Z tych bliższych – Kopenhaga i San Sebastian. Z tych ciut dalszych – Londyn i Nowy Jork. Każde z tych miast ma niezwykłą scenę gastronomiczną, która, podobnie jak nasza, przeżywają rozkwit. Może trochę dłużej, może z większym rozmachem. I aby zrozumieć współczesną gastronomię, całą kulturę kulinarną, warto jest te miejsca zobaczyć, poznać, spróbować.
O Japonii marzyłem od dawna. Zawsze była za daleko. Nieosiągalna, niewyobrażalna, niedostępna. Gdzieś na końcu mapy, dalej niż wszystko. No, może Hawaje są dalej, ale póki co się nie wybieram. Tym razem się udało. Decyzja zapadła dosłownie tydzień wcześniej. Jedziemy. To się dzieje naprawdę! Cieszyłem się jak małe dziecko. Jeszcze dobrze nie przeszedł mi jet lag po powrocie z Alaski. Właściwie to miałem odpocząć, bo sezon był intensywny w tym roku. Ale cóż, raz się żyje! Przez Monachium do Tokio. Z Niemiec leci się niecałe jedenaście godzin. Długo.
W klimatyzowanym samolocie chłodne powietrze owiewa mi plecy. Jednym okiem oglądam jakiś badziewny film. Na szczęście książek i gazet mamy zawsze pod dostatkiem. Lecimy z Magdą. Krótka drzemka, jakieś trzy godziny. Jesteśmy. Jakby w pół-śnie. Po dwudziestu godzinach podróży nie wiadomo, czy jeść, pić, spać, czy może zwiedzać.
Lotnisko jest monumentalne. Miasto – metropolia. Tokio ma około 38 milionów mieszkańców. Tyle co Polska, a to przecież „tylko” miasto. Zdaje się, że przez kilka lat było największym na świecie.
Mimo to nie przytłacza. Kilka osób ostrzegało nas, żeby jak najszybciej się stąd wyrwać, by złapać oddech. Mi ten ogrom wydał się opanowany. Może to dlatego, że miasto jest świetnie zorganizowane, czyste, ciche jak na swój rozmiar. Miejscami piękne, onieśmielające w swoim rozmachu i przepychu, ale i miejscami skromne i dyskretne. Wręcz normalne. Myślę, że przy tej skali ciężko je jednoznacznie oceniać, bo to, co tu ujmuje to właśnie różnorodność. Jest upalnie, duszono i dosyć słonecznie, choć zapowiadali opady. Niemal każde wnętrze jest klimatyzowane, więc kontrast temperatur jest szalony. Mamy szczęście, znajomi polecili nam znajomego przewodnika – Maćka, który mieszka tu od kilku lat. Z nim wybieramy się na rowerową, kulinarną i historyczną podróż przez Tokio. Przed nami Tsukiji – legendarny bazar rybny, manufaktura tofu, japońska cukiernia i sklep z miso, którego jest tutaj, w tym sklepie, pewnie około trzydziestu rodzajów.
To miasto, ta kuchnia… Imponuje, zachwyca, żeby nie powiedzieć, że w swojej różnorodności, inności i skali przytłacza. Restauracje są tu dosłownie wszędzie. Drzwi w drzwi, ciągną się całymi ulicami, przecznica za przecznicą. I to nie jakieś byle budy, tylko prawdziwa gastronomia, szybsza i wolniejsza, tańsza i droższa. Jest wszędzie. Sushi bary, rameny, udony, soba, yakitori, gyozy, kawiarnie i cukiernie, te lokalne i europejskie, restauracje także. Ale tych, głównie włoskich i fastfoodów, jest tu relatywnie niewiele. Co ciekawe, kilku słynnych francuskich gwiazdkowych szefów kuchni ma tu swoje przybytki. Myślę, że francuscy i japońscy szefowie wbrew pozorom mogą mieć ze sobą wiele wspólnego.
Zamiłowanie do perfekcji, jakościowych produktów i wysublimowanej kuchni obie nacje mają we krwi.
Japońska kuchnia jest intrygującą mieszanką tego, co lokalne – ryż, soja, czy tuńczyk, z tym, co importowane – jak np. tempura (cała grupa potraw, panierowana i smażona w głębokim oleju na chrupiąco). Lubię to podejście. Lokalny składnik i importowana technika. Tempurę Japończycy przejęli od Portugalczyków. Ja też planuję stąd coś przejąć. Ale najpierw odpocznę.